Jakiś czas temu pisałem o streamingu jako nowym sposobie na pompowanie start-upowej bańki. Pal sześć nie do końca rozgarniętych venture kapitalistów (których fortuny mogłyby zostać zainwestowane w coś znacznie bardziej pożytecznego niż przynoszący miliony strat serwis z muzyką), streaming od jakiegoś czasu stał się naturalnym elementem krajobrazu i wiele wskazuje na to, że zostanie z nami na długo. Co więcej, pojawił się gracz, który może wiele namieszać i ustawić stosunek serwisów streamingowych do artystów na jeszcze bardziej niekorzystnej pozycji. Tradycyjnie, niekorzystnej dla artystów.
Internet od jakiegoś czasu wychodzi ze swojego wieku niewinności, który konstytuowany był przez względną wolność, a przede wszystkim – względną darmowość wielu usług. Skutki tej względności są różne – z pewnością sieciowa kreatywność oprócz śmiesznych zwierzaków wydała z siebie bardziej wartościowe, muzyczne rzeczy (i nie mam tu na myśli tylko blogowych mikrogatunków). Z drugiej strony dość luźne podejście internautów do płacenia za cokolwiek sprowadziło na branżę muzyczną szereg finansowych zagwozdek, z których żadna nie jest łatwa do rozwiązania – szczególnie jeśli jest się niezależnym wydawcą/artystą.
Jak myślicie, skąd w raportach Spotify są te miliony dolarów wypłaconych tantiem, skoro Thom Yorke i mniej znani koledzy parający się muzyką niezależną narzekają na sumy, jakie generują dla nich serwisy streamingowe? Znakomita ich większość idzie do wielkich labeli, które zarabiają na popularności Michaelów Jacksonów, Pitbulli i innych dawnych i obecnych tuzów muzyki popularnej. Internet, siła, która miała wstrząsnąć fundamentami starego porządku branży muzycznej, opartego na wielkiej kasie i formach promocji o rozmachu niedostępnemu artystom z podziemia, stał się siłą stary porządek impregnującą. Spójrzcie na YouTube – przytłaczająca większość najczęściej oglądanych teledysków to dzieci majorsów, które – jak na mityczne stwory przystało – bardzo szybko przystosowały się do nowej rzeczywistości. Mogliśmy wieszczyć ich upadek, ale nie oszukujmy się, mają wystarczająco dużo kapitału, by próbować przetrwać. Co więcej, dzięki wieloletnim praktykom badań marketingowych, wiedzą, w które struny uderzyć, by podbić rzekomo demokratyczny i niezależny Internet. Kluczem stała się wiralowość, więc wielkie wytwórnie wciąż szukają nowych gangnamstajlów i harlemszejków. Czy hałaśliwy fragment dźwiękowych odpadków tego świata, czyli “#SELFIE” projektu (nie nazwałbym tych ludzi producentami, ani tym bardziej muzykami) Chainsmokers to dzieło jakichś zajawkowiczów EDM-u, którzy nagle wpadli na wiralowy utwór? Oczywiście, że nie. “#SELFIE” powstało w pokoju ze smutnymi panami w garniturach, którzy mając przed oczami wyniki badań grup focusowych wymieniali elementy, które wiralowy utwór powinien mieć. Hasztagi są, celebryci w klipie i odpwiednia ilość dropów też, dorzućmy quasi-ironiczny stosunek do “tematu” piosenki i voila, miliony na YT lecą same. Smutne, że tacy artyści jak Pharrell Williams też sięgnęli po tego typu praktyki. Przecież “Happy” to kwintesencja branżowej manipulacji. Wiralowość i prostacka chwytliwość tego numeru i teledysku to nie decyzje artystyczne, ale marketingowe, które podjął nie artysta w stanowczo za dużej czapce, ale smutni panowie w garniturach (nie zapominajmy o kradzieży własności intelektualnej). Stworzenia zwane majorsami ewoluują zaskakująco szybko jak na gatunek na wymarciu, dodatkowo wchodzą w symbiozę z nowymi panami sieciowej krainy (patrzymy na ciebie, Google).
Dochodzimy tutaj do wydarzeń, które w mojej opinii mogą być znakiem zbliżania się dojrzalszej formy Internetu. Graczem, którego zasygnalizowałem na początku tekstu, jest YouTube (lub Google, jeśli już stawiamy na narrację pozbawioną złudzeń). YouTube był serwisem, który definiował dziecięcą fazę Sieci – można było dzięki niemu się wybić, można było natrafić na obskurne utwory, których nie znalazło się nigdzie indziej. Był kreatywną siłą Internetu i głównym nośnikiem obietnicy o wspaniałej przyszłości, w której każdy ciekawy artysta dostanie swoją szansę dzięki głosom/klikom ludu. Słowo “obietnica” nie jest jednak jednoznaczne ze słowem “rzeczywistość”.
Żyjemy w świecie absurdalnej akumulacji kapitału w rękach niewielkiej grupy, co można rozciągnąć poza ekonomię na świat kultury i rozrywki. Majorsi, wielkie studia filmowe i coraz więksi publisherzy gier wideo widząc ten rozbrykany (i dość pasożytniczy) twór, który urósł pod ich oknami, postanowili upomnieć się o swoje. Pod koniec zeszłego roku w YouTuberów uderzyły zupełnie nowe algorytmy wyszukujące naruszanie praw autorskich. Algorytmy zostały skalibrowane w bezwzględny sposób, co doprowadziło do prawdziwej rzezi wśród YouTuberów – najgłośniejszy przypadek dotyczył recenzenta gier wideo Angry Joe, którego najpopularniejsze (mające ponad milion wyświetleń) filmiki zostały oflagowane jako naruszenie praw autorskich. Jak się okazuje, to był tylko wstęp.
Tutaj wracamy do kwestii streamingu. YouTube planuje odpalenie usługi streamingowej podobnej do Deezera, Spotify czy Pandory, ze sporą zmianą – muzykę będzie można również pobierać. Usługa YT, która ma rzekomo nosić nazwę Music Pass, ma bardziej realistyczne podejście niż np. Spotify, które rok w rok przynosi straty. Google liczy po cichu, że powtórzy sukces iTunes i zdominuje rynek streamingu w stopniu, w jakim rynek cyfrowego nośnika należał przez wiele lat do Apple’a (przy okazji chce podebrać klientów iTunes). Kto wie, może się to udać, bo YouTube to obecnie najpopularniejsza platforma prezentacji muzyki.
Nie zrozumcie mnie źle – Music Pass na pierwszy rzut oka nie jest wytworem hiperkapitalistycznego piekła (jak Spotify), co więcej, oferowanie downloadu może być znakomitym pomysłem. Mocniejszy nacisk na licencjonowanie muzyki (i dzielenie profitów z popularnych coverów, fanowskich wersji itp. z oryginalnymi artystami) może być wstępem do przełamywania finansowego impasu, w jakim żyje większość artystów funkcjonujących w Internecie. Mit o egalitarności zysków z Internetu jest wciąż mitem, a pieniądze trafiają do największych graczy.
Niestety, wiele wskazuje na to, że Music Pass nie zmieni tego stanu rzeczy. Niedawno pojawiły się wieści o tym, że YouTube dogadał się już z 90% branży muzycznej, jeśli chodzi o licencjonowanie muzyki. W pozostałych 10% znalazły się takie wytwórnie, jak XL Recordings, Domino i wiele innych niezależnych labeli, które nie są usatysfakcjonowane z proponowanych warunków. Przypomina to sytuację ze Spotify, gdzie bardzo niskie stawki tantiemów pozwalają na zarobkowanie wyłącznie największym podmiotom. Ale to nie najgorsza część afery wokół Music Pass.
Te 10% nie tylko traci możliwość obecności na platformie streamingowej – to możnaby było jakoś przeżyć. Nieobecność na Music Pass oznacza również nieobecność na YouTube. Implikacje takiego stanu rzeczy będą dla niezależnych muzyków miażdżące. Koniec z wybijaniem się na YouTube, koniec z funkcjonowaniem poza oficjalnym obiegiem. Albo przyłączysz się do Molocha, albo znikniesz w otchłani irrelewancji.
Dojrzalsza forma Internetu będzie ściśle związana z naturą świata, w którym funkcjonujemy. A jakby ktoś zapomniał, to żyjemy w świecie trawionym przez hiperkapitalizm. Wreszcie bestia może położyć łapy na kolejnych, do tej pory nieosiągalnych, obszarach. Wreszcie Sieć może zostać “ucywilizowana”, czyli poddana twardym regułom rynkowym. Nie wierzycie? Nie tak dawno amerykańska FCC (Federalna Komisja Łączności) zaaprobowała płacenie za priorytet w wykorzystywaniu Internetu. Owszem, można argumentować, że przecież teraz też płacimy więcej za szybsze łącza, ale w przyszłości to płacenie przeniesie się na najwyższy poziom. Poziom, który pozwoli np. blokować negatywne czy kontrwoersyjne dla większych płatników treści.
Świat, w którym YouTube, ba, nawet i SoundCloud i jemu podobne serwisy, płacą artystom godziwe i wprost proporcjonalne do ilości odsłuchów tantiemy, byłby światem idealnym. Niestety, zapowiada się na to, że wciąż karty będą rozdawać najsilniejsi. Wspierajcie niezależnych wydawców, jak tylko się da, w nas – świadomych konsumentach muzyki – ostatnia nadzieja.